i tak praojciec dogoterapii natrafił na kozę a potem na psa terapeutę

1
Grupę wolontariuszy z psami prowadził potrząsający siwym włosem przewodnik. Można by sądzić, że wiekowy ów człowiek to pasterz z życiową pokorą, dobrocią i mądrością, jakiej można by się spodziewać po człeku już tyle stąpającym po ziemi . Ale złudzenia i gorzkie rozczarowania to nieodłączne elementy ludzkiego życia…
Człowiek ów, to jeden z tych praojców dogoterapii, który złapawszy kozę schodzącą na zimowe żerowanie ze skał w doliny uznał, że jedyny cel tego zjawiska jest taki, że koza ta zrobiła to tylko dla niego. Jego to bowiem obdarzyła tą miłością ślepą, i pozostała by służyć mu przez lata do ciągłego dojenia (bo czy koza może mieć inne potrzeby?). Podobny los spotkał psa pradawnego, co to do praojcowego legowiska podszedł, by jego odchodami się pożywić i pozostał naiwny nie wiedząc, jaki marny los mu zgotowano...
2
Cztery dekady wstecz (a może i pięć).
Praojciec niedoceniany w wiejskiej szkole, szybko zakończył własną edukację. Ćwoki gromadnie ruszyły w poszukiwaniu nowego świata, ale praojciec – nieeeee. W samym centrum postanowił pozostawić ślady swego z naturą obcowania.
Znudzony, dłubiąc kością w zębach zanucił fałszywie:
Jolka, Jolka
Pamiętasz lato ze snu,
Gdy pisałaś: "tak mi źle,
Urwij się choćby zaraz,
Coś ze mną zrób,
Nie zostawiaj tu samej, o nie".
No i nie wiadomo z czego się urwał (być może wtedy właśnie powstało powiedzenie, że z choinki), ale dziewuchy ze wsi (czy we wsi) nie zostawił.
Zaciukał dorodnego barana, upuścił purpurowej krwi z grdyki bojowego koguta i jeszcze tej samej nocy legł na jeleniej skórze ze swoją wybranką u zwiotczałego boku.
Rodzina panny odetchnęła z ulgą, bo choć słowiańskiej urody, jędzowata
i w mowie niewytrawna była to niewiasta.
3
W epoce praojca ludzie posługiwali się kamieniami. Mieli kamienne narzędzia i zwykłe kamienie, które służyły do obrony lub polowania na dzikie zwierzęta. Nierzadko tez używali kamieni do walki między sobą. Ludzie w tej epoce nie byli dla siebie zbyt uprzejmi. Spotykając bliźniego często rzucali w niego sporym kamieniem, zamiast przywitania.
Tak też i czynił sam praojciec.

Nie wiadomo dokładnie gdzie i kiedy, ale jeden niewprawny rzut kamieniem (nie praojca to jednak zasługa) iskrę wzniecił i suche trawy w płomienie postawił.
Tak oto człowiek kolejny raz dar od natury dostał, którego do przetrwania, a później i do komunikacji użył.

Miało się już ku zachodowi, kiedy właśnie od zachodu dym sączyć się zaczął znad wierzchołków sosen. Przetarł praojciec oczy i wzrok wytężać zaczął, co też za informacje do niego z dymem płyną. Dym zakręcał, to w lewo, to w prawo, zgasł, przybladł i na nowo pojawiał się na czerwonawym już niebie.
Praojciec wytężając umysł, a nie był to najsprawniejszy narząd naszego ulubieńca, zaczął odczytywać znaki i kreślić je na pokrytym już rosą piachu:
P-R-A-W-D-Z-I-W-A C-I-O-T-A K-R-Y-T-Y-K S-I-Ę N-I-E B-O-I
Popatrzył raz jeszcze na ciąg koślawo wyrytych liter i z trudem wymawiając jeszcze raz na głos przeczytał:
P-R-A-W-D-Z-I-W-A C-I-O-T-A K-R-Y-T-Y-K S-I-Ę N-I-E B-O-I
Zamyślił się chwilę (ale dla praojca chwila to jeden obrót Ziemi), więc trochę to trwało, po czym odezwał się do swej połowicy tymi słowy:
- Co ten głupek do mnie nadymił, nic z tego bełkotu pojąc nie mogę!
Połowica zerknęła przez ramię leniwie na ledwo już widoczne na piachu kulfony i rzekła:
- Oj głupiś dziadu! Nie „ciota”, tylko „cnota”!
Podrapał się praojciec w wypełnione woskowiną ucho i mówi:
- A co to cnota?
4
Kiedy już zmierzch całkiem zapadł i dym ustał, praojciec i jego połowa udali się na legowisko, co by swoje kości rozprostować i umysły odciążyć po całym dniu wytężonego wysiłku. Lecz nasz praojciec kręcił się, to z lewej na prawą, to z prawej na lewą, wzdychał i sapał. Jakby go jaki kawałek źdźbła uwierał w członkach. Coś mu spać nie dawało, ale nie był pewien, czy to zagnieżdżone w czuprynie wszy, czy myśli natrętne…Sen nie nadchodził. Zsunął więc nogi z posłania i dotknął bosymi stopami klepiska. Ten chłód przeszywający całe ciało na dobre go rozbudził.
- Cnota.....cnota…
Całkiem już przytomny z nagłego przebudzenia wyszedł praojciec w ciemną noc, potykając się o śpiącą przed wejściem kozę. Ku rozgwieżdżonemu niebu głowę zadarł i zamamrotał pod nosem:
- Cnota...cnota..
Spojrzał na kozę, która wyczuwszy nagłą potrzebę praojca, jak rażona prądem dała dyla w otaczający mrok.
-Nie, nie, ta nie wie, co to cnota – machnął ręką na widok znikającego w ciemnościach koziego zadu.

Nagle w krzakach coś zaszeleściło i nasz praojciec zgarbił się nieco i ku ziemi przychylił. Jął po głowie się drapać, gdyż w trzewiach silną poczuł niepewność.
- Czy cnota to strach przed nieznanym?
A może to CNOTA się czai i chce go zmieć magiczną mocą, której on nie był w stanie pojąć ani zrozumieć.
I tu powstał w jego nikłym zwoju dylemat. Czy tak zgarbiony może udać się w krzaki aby poznać nieznane, czy pozostać w przybranej pozycji w bezruchu. A jeśli to co w krzakach to NOWE?
Nowe źle mu się jawiło, więc na samą myśl strach wielki go obleciał i nie pozwalał na dalsze w tym temacie rozważania.
- A kysz, a kysz - zamachał rękami i zmienił z trudem kierunek swych myśli.
- A może jednak stara się myli i to C-I-O-T-A?
- Może obrazić mnie chciał? Albo ma to zupełnie inne przesłanie! – dywagował.
- Może to podpis jego był? Ale w środku zdania??? – skrzywił usta w zamyśleniu.
- Ale kto głupiego zrozumie!!!
Uradowany tym odkryciem zawrócił w stronę barłogu, skąd dobiegało odstraszające dzikiego zwierza chrapania połowicy.
5
Mijały lata. Praojciec wciąż zagarniał wpadające w misternie opracowane sidła boże stworzenia.
Parzył je, ponadawał hodowlane znaczenia i kupczył nimi wśród okolicznych plemion.
A takiej wprawy w tej dziedzinie nabrał, że i koślawe, szczerbate, zaburzone, a nawet ze złamanymi ogonami ludziskom powciskał jako prima sort.
Gdy nastała zima brzuchy dać zaczęły znaki o swej pustce, bo smalczyku w ziemiance z tłustych świnek pomordowanych na jesieni zabrakło, a i wiszące tusze z zakatowanych zajęcy, też już pleśnią, jak szronem okna, pozachodziły.
Aż tu myśl, niby strzała zatruta wypluta z bambusa, wbiła się w czaszkę praojca myśl, jakby tu jeszcze zwierzęta nieme dla swych celów, rozrywki i sakiewki pojawiających się pierwszych złotawych talarków wykorzystać.
A pamiętajmy, że owych nauk o behawiorze, uczuciach, etyce i moralności wówczas nie było.
A nawet jakby były, to praojciec ów poznać ich sposobności nie miał, gdyż w lepiance praojca kaganki oświaty zbytnio po oczach dymiły i znalazły swoje miejsce w mało ważnych życiowych śmieciach.

Wybór praojca padł na wygłodniałe pariasy, które z każdym dniem według odziedziczonej (bo przecież nie nabytej) wiedzy praojca skamlały o jego miłość i o to, co by na ich szyjach sznury pozaciskał i w pobliże swego żądnego podziwu ciała cisnął. By je czym prędzej do małej i dusznej lepianki wepchnął, by mu mogły miłosne spojrzenia w twarz rzucać, ogonem przed nim omszałą podłogę zamiatać, brud między palcami jęzorem wylizać. I by mogły czekać na każdy jego gest objawiający choć nieznaczne zainteresowanie, a podkuliwszy ogon i uszy zwiesiwszy, mogły z tego powodu największą wdzięczność i uwielbienie mu okazać.
6
Ziemia nie przestała się kręcić, a i myśli praojca pokrętnych nabrały kształtów.
Biegające za dziećmi wyliniałe psy, a często w odwrocie umorusane bosonogie za psami dzieciska nudnym się dla praojca wydały widokiem. A że i przybywali różni tacy, co to ich nie sieją, praojciec dla potomnych wielkim rozgłosem okryć się zechciał i z (wewnętrznej) pustki (myślał, że Salomon to co drugi we wsi) snuć zaczął historie o niezliczonych cudach, które za użyciem zwierzęcia dla ludzkości poczyni.
Wiedział bowiem, że tylko ślepemu trudno wmówić, że widzi.
Jako pomyślał tako i w życie wdrożył.
7
Praojciec był człekiem o wiedzy lichej, ale w mamieniu innych i manipulacji mocno biegły. Bo przecież mało co robić potrafił, a blichtr największym symbolem był jego statusu.
Zresztą po co miałby młotki w kuźni klepać, jak łatwiej klepać językiem do młotków i być tym sposobem kowalem swojego i cudzego losu zarazem.
A nic tak pozornej siły nie dodaje jak nad innymi kontrola…
W swych pomysłach na życie nie był jednak pierwszy…

Ciut wcześniej wykorzystaniem zwierząt dla swojej rozrywki imać się zaczęła - wśród ludzi, jednak jakby na bezludziu zawieszona – dogoterapii pramatka, co swój żywot nędzny wśród ptactwa domowego wiodła.
Niedziela drogi ją z praojcem łączyła lub można by rzec, że tyleż samo drogi ich dzieliło.
Pramatka w lustrach bajor wciąż przeglądała lico i cichutko pod nosem tak oto śpiewała:
Hejże płynie woda, woda płynie hejże.
A ja jestem piękna,
To się w wodzie przejrzę.
Niech mi powie woda, czyja to uroda.
Czy odbija woda mnie,
Czy to jestem ja czy nie
La la la la la la la

A wahadełko z kogucich jąder wystukiwało: Tak-Tak, Tak-Tak


Gdy słońce ku zachodowi się miało, szaty zdobne przywdziewała,przycupywała na sękatym pieńku przed chatą , głos swój w śpiewie, by dorównać podsłuchiwanemu ptactwu, doskonaliła. A że wśród pierzopiórców tylko tłuste gęsi dały się usidlić, to ino taka muzyka wokół po bagnach o zmierzchu się niosła.

8
Dziwne w nocy odgłosy obudziły pramatkę, gdy zwinięta w embrion leżała w barłogu. Uniosła się na wyrku, szmaty, co ją od chłodu chronić miały podciągnęła pod brodę i uszami strzygąc dziwne odgłosy od skrzeku żabich zalotów oddzielać zaczęła .
- To pewnie przez mą pychę licho po mnie przyszło – pomyślała z trwogą.
Burawe prześcieradło na głowę zarzuciła i czekała na nadejście tej ostatniej chwili.
Chwila jednak ostatnia nie nadchodziła.
Wyciągnęła spod prześcieradła rękę i za kark do piersi przyciągnęła oswojonego wilka, co jej od lat nogi w posłaniu grzał i jej podporą w trudnych chwilach był i w babskich kaprysach.
- Nie biorą diabli złego! – ta myśl ją natchnęła otuchą, aż krew ze stóp nadpłynęła do twarzy bladej jak pergamin. Zdjęła z głowy prześcieradło i źródło odgłosów postanowiła namierzyć. Ciekawość przejęła władzę nad paraliżującym lękiem.
- Czego się boję głupia? – zapytała siebie.
- Czy coś gorszego mnie może spotkać od samotności w zapomnieniu? Zrobiła krok w stronę księżycowej poświaty sączącej się przez zastępujący drzwi otwór. Ale nogi podcięły wszędzie walające się graty. Walnęła więc jak długa.
- Psia mać!- zaklęła rozcierając kolano. Dziwne odgłosy wskutek potwornego hałasu ustały. Uznawszy, że dalsze dążenie do rozwiązania zagadki daremne z powodu nawarstwionych problemów, powróciła na czworakach do legowiska. A wierne psisko podążyło tuż za nią.
- Ranek lepszy od wieczora - ta myśl pozwoliła jej zasnąć…
9
Słońce już stało wysoko, gdy pramatka wytknęła nos na podwórze. Zerknęła w najbliższe lustro wody i zaraz zmąciła ręką jego taflę.
- Obyś wyschła! – splunęła w kałużę.
Rozejrzała się wokół na przypomnienie nocnych odgłosów. Ale, że w obejściu bajzel panował potworny, trudno było jej jakiekolwiek zmiany zauważyć. Nie czas jednak był zmian dochodzić. Ostre burczenie z brzucha zmusiło ją do szybkiego biegu. Zanim powróciła do poprzedniego zajęcia, sporo czasu upłynęło, bo w ustawionej diecie tylko czarne jagody poprzedniego dnia miała. Jeszcze raz omiotła okolicę wzrokiem. Na nic.
Wróciła więc do swych pospolitych zajęć – marzeń o uznaniu, podziwie…
i legginsach w panterkę...
10
Minął może z miesiąc od tamtego zdarzenia, gdy pramatka z pomyjami na świń żerowisko obrała kierunek. Podśpiewując pod nosem, jak to miała w zwyczaju, podskakiwała lekko nie zważając na wychlapujące się przy tym pomyje. Dzień zapowiadał się doskonale, bo odkryła, że świnia to nader inteligentne zwierzę i postanowiła przed jej zjedzeniem jej tresurą się jeszcze nacieszyć. Nie dane jej jednak było swój plan wcielić w życie, gdyż noga na jakiś tobołek natrafiła i wybiła podskakujące ciało z doskonałego rytmu. A że spadła na glebę szybciej od koryta, cała jego zawartość spowiła jej ciało.
- To przez tę świnię! – rzuciła niesłuszne oskarżenie.
I gdyby nie skręcona w nodze kostka, świnia dokonałaby pewnie tego ranka swojego żywota. Nie pozostało pramatce nic więcej, jak tylko wyładować złość na leżącej przeszkodzie. Uniosła się na łokciu i wyszarpała spod siebie umazany błotem i resztkami tobół…
11
Pramatka wiele nagromadziła przedmiotów, ale tego tobołka – przyczyny jej dotkliwego upadku - wcześniej tutaj nie było. Rozejrzała się zapobiegawczo wokół, chociaż wygląd tobołka wyraźnie wskazywał, że już spory czas leży na jej podwórku. Łamiąc resztki paznokci w pośpiechu rozrywała pakunek. Oczom jej wyobraźni ukazały się cenne przedmioty, a być może dla niej przeznaczone upominki od tajemniczego amanta.
Na samą myśl o amancie serce zakołatało w rozmiarze czwartym jej piersi dwa razy szybciej.
Rozerwała ostatni supeł i przymknęła oczy, by jak najdłużej rozkoszować się tym, z wyobraźni widokiem.
Gdy powoli podniosła powieki, i spojrzała tam, gdzie jej oczom wyobrażone dobra ukazać się miały - bolesny uśmiech zakwitł na jej twarzy…
12
Na ziemi, pośród rozerwanych strzępów leżała oprawiona w oślą skórę książka.
Książka była własnością medyków, co przejeżdżali przez okolicę. Mrok ich zastał, więc postanowili o nocleg właściciela posesji poprosić. Gdy tylko jednak zatrzymali na postój zwierzęta, potworny od strony lepianki usłyszeli hałas a przy tym potok mało zrozumianych słów. Pomyślawszy, że mieszka tam bez zmysłów człowiek, pogonili do biegu ciągnące wóz woły, a z nagłym wozu zrywem, upadł tobołek nieopodal chatki pramatki.
Umazanymi palcami przejechała po wypukłych literach:
Jazda konna jako wartościowa forma gimnastyki ciała i ducha.
Macając po wypukłościach odczytywała tytuł z trudem, gdyż umiejętności odczytywania pisma ze zrozumieniem ani wtedy ani później nie dane jej było w zadowalającym poziomie osiągnąć.
Ku jej radości książka zawierała sporo ilustracji, i to one przykuły jej uwagę na dłużej…
13
Rysunki w całości przedstawiały człowieka na koniu: siad bokiem lub tyłem do kierunku jazdy, jazda kłusem ćwiczebnym i anglezowanym z rękami opartymi na biodrach , jazda w leżeniu tyłem wzdłuż grzbietu konia, jazda w leżeniu przodem wzdłuż grzbietu konia, kołysanie na koniu oraz szereg innych czynności wykonywanych przy koniu. Pod rysunkami widniały opisy o szczególnych korzyściach płynących z konnej jazdy. Uśmiechnięte twarze zdobiły postacie na ilustracjach.
- Och! Cudne, cudne! – pokrzykiwała pramatka i klaskała w dłonie.
Szczególną uwagą obdarzyła ilustrację z pozycją „martwy Indianin”. Niestety kartka ta była ostatnią kartką w książce. Pewnie książka o koniach, była jeszcze w tych czasach pozycją mało interesującą i być może służyła wędrowcom w ich nagłych fizjologicznych potrzebach.
I przez to nie dowiedziała się pramatka, że cała książka tylko o leżeniu na koniu była, a nie na innych zwierzętach również.
Ale tego czego pramatka nie doczytała i nie zobaczyła w książce - sama sobie dotworzyła.
Bo czego jak czego, ale umiejętności tworzenia prostych kombinacji odmówić jej nie można…
14
Kartkę z ilustracją i opisem „martwy Indianin” starannie wydarła, złożyła na cztery i schowała w kieszeni fartucha. Po powrocie przytwierdziła kartkę nad wyrkiem do ściany. Zdjęła sztywny już od zaschniętych pomyj strój swój lniany i legła wyczerpana od doznanych emocji i kłębiących się myśli. Bure psisko wzdłuż jej nóg legło jak zwykle.
Zza opadających powoli powiek spojrzała raz jeszcze na rysunek, a potem na leżące obok niej zwierze.
- A na co mi koń? – wymamrotała i zasnęła z zastygłym uśmiechem na ustach.
15
Ocknęła się z popołudniowej drzemki rześka jak woda bez kitu. Wiedziała, że ma przy sobie zwierzę, którego posłuszeństwo utwierdza ją w tym, że jest przekonująca.
Zwierzę, które pomaga jej przezwyciężać boleśnie odczuwane rozczarowania i uwalnia od męczącego zwątpienia w siebie. Zwierzę, które obdarza ją (jak sądzi) bezinteresowną miłością - czyli daje to wszystko, czego nie dali ludzie.
Ale psychiczne wartości z tej jednostronnej relacji niczym się dla niej wydały wobec nowej możliwości. Możliwości nieograniczonego ćwiczenia na psie pozycji „martwy Indianin”.
Pozycji, która tak ją zachwyciła w znalezionej książce…
16
Pramatka dość już miała samotnego na bagnach żywota. Lata mijały, a tu pod jej zasnute pajęczyną okienko żaden dorodny samiec się nie zapędził.
Nabrzmiała od rozmaitych pomysłów głowa, bólem dotkliwym o sobie znać dawała, sen z trudem przychodził.
Na nic się zdały codzienne rytuały i stosowanie mantr, o nieznanej treści i wibracji, by spokój ciała i ducha przywrócić.
A i kudłate psisko z dnia na dzień coraz bardziej osowiałe się robiło.
Skoro nie dane jej było spełnić się w roli domowej gospodyni, to może chociaż w roli jakiejś ludu przodowniczki się sprawdzi – to pomyślawszy swoje plany poczęła w życie wcielać.
Bo-Ja, bo tak przezywano we wsi pramatkę, przeczesała grzebykiem z rybich ości rzadkie włosy, przypięła na czubku głowy kitę z końskiego ogona, burakiem natarła usta i snując wizje o swej świetności, którą od teraz do na zawsze zdobędzie, poczęła liście do ognia zwiędłe rzucać, by wieści o swym pomyśle w eter puścić..
17
W małej wiosce, gdzie odbytem psy szczekały (a to się potem skończyło tym, że ludziska nie wiedzą jak psia morda wygląda i co objawia), a gdzie słońce woli zajść, by swym blaskiem nie dawać zbyt długiej sposobności ludzkim pomiotom cieszyć się z ich wątpliwego zwycięstwa, mieszkał mały chłopczyk. Mały był, wątły, od ziemi ledwo widoczny, a i imię głupawe dostał – Lodek - ku czci pradawnych ludzkich dręczycieli. To i ciągle ktoś go szturchnął, kopnął, stopę przydeptał, do kóz w róg zagonił. Nawet jak do wieku dojrzałego dociągnął to i tak mu ruchy niedookreślone pozostały - ni to męskie ni to żeńskie.... Ale pomimo marnej postury diabelskie ziarno zaciętości już od porodu w nim kiełkować zaczęło. I o ile chłopiec nie wyrósł na wielkiego ciałem ani duchem człowieka, to ów chwast odnogami wieloma rozrósł się po całym jego ciele.
Swe losy z lokalną babą zawiązał i u jej boku lata całe przecierpiał udręki, i nim pomiatania. Cichaczem jednak swoje robił i nadrabiając arogancją o wyższą pozycję w swoim stadzie zabiegał.
Ona i On nie wyróżniali się niczym szczególnym. No może tylko tym, że bez zwyczajnej pracy i kołacze chcieli mieć i sławę i władzę.
I tym czym wiatr dla żagli, tym dla nich był dym pramatki. Ogarniająca ich radość uwolniła ich ciała z napięcia. Nadchodziły bowiem dla nich tłuste lata…
18
Praojcu stagnacja była nie w smak. Nie żeby kreatywny, pracowity czy nadaktywny był, nie, nie. Ot cicho się o nim zrobiło, a tego praojciec jak świńskiej grypy się wystrzegał. Postanowił swoją wiedzą i przemyśleniami podzielić się z innymi, co by swym odmiennym myśleniem zabłysnąć, a mądrzejszym zadufania odebrać.
On, który już wiedział że zwierze składa się w 50% z cech wrodzonych i w 50% wyuczonych - wiedział więcej!
A że nieszkodliwy się w swej prostocie wydawał, to i kontakty nawiązał, bo prostota, odmienność i dziwactwa zawsze ludzką uwagę przyciągają, odwracając ją tym samym od gorszych przywar.
19
Na pierwszy swój pokaz ulubioną kozę zabrał, bo zwierzę nieruchawe było z natury i nie drapieżnik. I jak się nad nią człek nachyli, przyjaźnie szczeciniastą mordę do twarzy przysuwa - a nie jak pies - pyska i wzroku nie odwraca i swej niechęci wywalonym ozorem ziając nie okazuje. Nie warczy też i zębów nie obnaża, jeno przymilnym pomekiwaniem o swym przywiązaniu świadczy. Byle co zje, to ją i utrzymać łatwo i pieniędzy przy tym na swoje słabości i zbytki zaoszczędzić można.
Psa może by i wziął, ale się od bułki namoczonej w wodzie pochorował, a przecież praojciec dogoterapii na pośmiewisko się nie godził.

Kiedy już placyk cały na środku wsi zapełniał się gapiami, praojciec postukał w tubę z bawolego rogu, dmuchnął w nią, oko przymrużył i do tuby przytknął, znów postukał i dmuchnął, sprawdzając czy jest dobrze słyszalny.
Nim otworzył usta, spośród zgromadzonych padło pytanie:
- Kim jesteś?
- Fachowcem! – odpowiedział wyniośle, lekko poirytowany takim przyjęciem.
A co umiesz? – małpa w czerwonym nie poprzestała na jednym pytaniu.
W pośpiechu poszukiwał odpowiedzi. Odganiał nerwowo napływającą myśl, ale ta powracała jak natrętna do krowiego łajna mucha.
Tylko jedna, JEDYNA odpowiedź cisnęła się na usta......
- Nic!
20
Nie zrażony mało entuzjastycznym przyjęciem, czego należy upatrywać w braku mentalnego treningu, postanowił zaplanowany pokaz o cudownej mocy z uciskania zwierząt przeprowadzić.
Przyciągnął kozę krętorogą prawie na sznurze ją wieszając, chociaż nie potrzebowała aż takiej do ćwiczenia zachęty.
Zwrócił wzrok ku rozmiękłym ze zadziwienia twarzom i rzucił w tłum przećwiczonym tekstem:
- Oto koza jest, wasza od chorób i wszelkiego zła wybawicielka – wyrecytował kładąc nacisk na „wasza” i „wybawicielka” i wskazał na kozę.
- Wystarczy tę o to kozę mocno uciskać. Przy uciskaniu bowiem choroba i ułomności wszelakie na zwierzę z człowieka przechodzi i uwalania go tym samym od psychicznych i fizycznych udręk – ciągnął dalej.
- A może i tak się stać, że jak się człowiek nawet i do capa przytuli, to z niego jego wigor na człowieka może przeniknąć – kontynuował praojciec.
Tłum zamarł. W każdej głowie zakotłowała się myśl. Myśl, że od tej chwili już znachor nie napasie brzucha ich kosztem. Że każdy w obejściu taką kozę ma i teraz codzienne obmacywanie owej kozy od chorób ich uwolni wszelakich. A nawet od seksualnej niemocy.
Praojciec przejrzał jednak te spiskowe myśli i rozwiał wieśniakom wzniecone nadzieje:
- Nie durni! Nie każda koza nadawać się może. Musi to być koza lekarska! A tylko takie, o takiej mocy w mojej hodowli się rodzą - to mówiąc zadbał tu o swój interes.

Trudno dojść, skąd praojciec takiego przekonania o leczniczej mocy z uciskania zwierząt nabrał. Może to nocne żoneczki uciskania członów sprawiały, bo po nich praojciec z rana żyw jak przysłowiowa ryba się budził. A żonka dzika potrafiła być jak zwierzę…
A w końcu przyciskanie, to przyciskanie!

A może też nie miał pomysłu, co z tymi zwierzętami robić można - bo do tego wiedzy mieć trzeba.
A tak: wprowadzał zwierzę do tych, co są najczęściej z przyczyn rozwojowych mniej sprawni - to jakby na tym samym poziomie poznawczym co zwierzę. Z tego to powodu liczył praojciec, że jakoś się dogadają jak równy z równym.
A że człowiek bliżej ma do małpy niż kozy czy psa, to się instynktownie czepia czego może.
21
Cud z leczniczej mocy uciskania zwierząt przyciągnął uwagę gapiów. Koleś z tylnego rzędu zaczął się przeciskać, bo nie wszystko usłyszał to chociaż zobaczyć chciał jak najwięcej. A gdy się tak przeciskał, rzemień u sandała mu się poluzował, runął wiec jak długi na tego, co przed nim stał, a ten na tego, co był jak najbliżej kozy biorącej udział w pokazie. A ten - tak jak w klockach domino – przywalił do ziemi zwierzę całym swym ciężarem.
A że naiwne i skołowane ludziska, nie do końca byli świadomi, co pokaz, co przypadek –zaczęli klaskać i radośnie pokrzykiwać na widok rozpłaszczonej pod chłopem kozy.
Kozie od przygniecionej przepony dech zaparło, bek jej w krtani utknął. I aż powieki biedna przymknęła od ciężaru ludzkiego mięsa spoczywającego na jej o 3 razy mniejszym korpusie, no i by nie widzieć tego, co może ją jeszcze spotkać.
Praojciec naprędce podchwycił zaistniałą sytuację i przedstawił ją jako jedną z pozycji terapeutycznych mających za zadanie rozciągnąć mięśnie grzbietowe mężczyzny, czucie ułożenia kości w stawach wzmocnić oraz uspokoić, smutek i depresje odgonić ciepłem zwierzęcego ciała.

Faceci to lubią, gdy im się zostawia pole do wyobraźni…

Więcej osób uniosło dłonie i zaczęło nagradzać praojca za tak nowatorskie odkrycie.
Zdarzenie to zapisało się w wiejskiej kronice jako przełomowe.
Rok po pokazie koza miała już zdiagnozowany zwierzęcy model zaburzeń psychicznych. Ze zwieszonym łbem, powłócząc nogami ledwo się wlokła, nie skakała, spała kiepsko, osowiała się jakaś zrobiła, beznamiętnym wzrokiem omiatała okolicę. Wrzody zaatakowały jej trzewia, męczliwość owładnęła umysł.
Praojciec wszystkich zapewniał, że to normalna u kóz lekarskich jest reakcja i przeszli nad tym do codziennego porządku.

Odeszła koza za tęczowy most o wiele szybciej niż się tego po niej spodziewano.
Praojciec do pokazów psa sobie przysposobił.
Pies bowiem przodował nad kozą w jednym – można go było nauczyć wypróżniać się na komendę.
Gdy zobaczył snujące się po niebie zaproszenie pramatki – wiedział, że nadszedł czas, by się z nią - ale bardziej bez niej, bo jak mawiał wstyd mu przynosi - w popularności wysforować.
Nie dzielić się – to jego credo.
22
- Moja reputacja mnie wyprzedza – nuciła pramatka z nadzieją, że to prawda i do spotkania czyniła przygotowania. Liczyła skrycie, że duże zainteresowanie wzbudzi swoim wiecem o roli zwierząt w polu człowieka, tłum oddanych pozyska i na ich czele miodowe lata spędzi.
Jakby to co robiła najważniejsze znaczenie miało na tym świecie.
Dym ukazał się w różnych kierunkach, to i z rożnych kierunków przybywali Ci, którzy większe lub mniejsze tematem zainteresowanie mieli, i tacy co interes własny z udziału w wiecu obstawiali.
Nie kontenta była pramatka bo przybyła grupa mało liczna była: praojciec z psem w szafirowym kubraczku z wypisanym hasłem w sanskrycie, którego nikt a i pewnie sam praojciec nie rozumiał. Ona i On.
No i pomniejsze stado adeptów różnej maści. Przybyli i tacy, którzy się pramatce nie bardzo spodobali już od samego początku, bo inaczej na jej sprawy patrzyli: wątpili, pytali, podważali… A to wszystko pramatka odbierała jako zapomnienie, że to ona prekursorką jest tego zjawiska. A na taki obrót sprawy zgody wewnętrznej mieć nie mogła.
- Nikt i nigdy nie odbierze mi mego znaczenia – powtarzała w duchu pramatka, a krew z trudem wpływała w komory jej małego serca.
Ale przecież nikt wcześniej (ani później) takich zamiarów wobec pramatki nie objawiał.
Wolała jednak atak wyimaginowanych wrogów przewidzieć i nim powstanie mu zapobiec:
- Nie dam im tej satysfakcji! – sączyła przez usta, zaciskając pięści.
- Nie pojadę na żaden ich kurs, ani opracowań nie kupię, by im powodu, że nauki potrzebuję nie dać!
- Jak to wymyśliłam musi tak pozostać, że wiem o tym najlepiej i basta!
23
Wiec, pomimo wielkich pramatki nadziei i zaangażowania, niewiele ku rozwojowi dogoterapeutycznego świata poczynił.
Stworzone tam nieliczne zapisy (nieprzydatna mocno pamiątka) - które i sami ich twórcy mało kiedy stosują - przez kolejne dziesięciolecia strzeżone są niby z zasadami kamienne tablice.

Ale to chyba bardziej grobowe są płyty, przykrywające dawno obumarłe zwłoki…

A tak oto relacjonuje owe historyczne chwile kolejne pokolenie:
„Nastrojom panującym wokół dogoterapii zaczęły przyglądać się nowe osoby, które jak poszukiwacz schylony nad górskim potokiem i wypatrujący złota wiedzy, odcedzały żwir głupoty, piasek niepewności i małe, wąsate, ośmionożne stworki zabobonu.”
(źródło: Internet)

Niewielu się to jednak udało…

K O N I E C